"Kublaj Chan, Napoleon, Juliusz Cezar i król Ryszard Lewie Serce to wszystko gnojki" – oświadcza jakaś dzielna dusza. Nikt nie dyskutuje z tym twierdzeniem, a protesty ze strony obrażonych są mało prawdopodobne. Nieśmiertelna dusza Kublaj Chana zamieszkuje teraz potulne ciało żony weterynarza w stolicy Peru, Limie. Nieśmiertelna dusza Bonapartego wygląda z rozgrzanego i odkarmionego ciała czternastoletniego syna przystaniowego z Cotuit w stanie Massachusetts. Duch wielkiego Cezara robi co może w syfilitycznym ciałku owdowiałej Pigmejki z Andamanów. Ryszard Lwie Serce nie po raz pierwszy w swoich wędrówkach został uwięziony, tym razem w ciele Coacha Letzingera, żałosnego ekshibicjonisty i nieetatowego współpracownika zakładu oczyszczenia miasta z Rosewater w Indianie. Coach, z nieszczęsnym królem Ryszardem w środku, trzy albo cztery razy do roku udaje się autobusem linii Greyhound do Indianapolis, ubrany na tę podróż w buty, skarpetki, podwiązki, płaszcz deszczowy i chromowany gwizdek zawieszony na szyi. Po przyjeździe do Indianapolis Coach idzie prosto do stoiska ze srebrami w jednym z wielkich domów towarowych, gdzie jest zawsze pełno młodych kobiet wybierających przed ślubem nakrycia stołowe. Coach gwiżdże, wszystkie dziewczęta odwracają się w jego stronę, Coach rozchyla poły płaszcza, otula się nim z powrotem i goni jak diabli, aby zdążyć na powrotny autobus do Rosewater.
Kurt Vonnegut, Niech pana Bóg błogosławi, panie Rosewater, wyd. Książka i Wiedza, Warszawa 1976.
Abstrahując zupełnie od mojego stanu ducha czy aktualnego spojrzenia na świat – ten cytat znalazł się tu po prostu, bo doszłam do wniosku, że specyficzny humor Vonneguta to rzecz godna utrwalenia. (To w końcu rupieciarnia, nieprawdaż?) A ten kawałek to chyba dość reprezentatywna próbka. Dla niektórych – na smaczek, dla innych – ku przestrodze. Bo na pewno Vonnegut nie jest dla wszystkich. Smacznego (mam nadzieję)!