sobota, 31 marca 2012

Drzewa

Ale w lesie Jason Taylor nie udaje. Ścięgna gałęzi, kościste korzenie, ścieżki, które jakby nie istnieją (...), cisza wśród ptasich skrzyde i łamanych patyków, zębate orlice, przeróżne miejsca, jakie można odkryć tylko w pojedynkę. Czas w lesie jest starszy niż w zegarach i prawdziwszy. W lesie szaleją Duchy Niebyłego, sklepy z papeterią i pogmatwane gwiazdy. W lesie nie potrzeba płotów ani granic. S t a n o w i  je sam las. Nie bój się. W ciemności widać lepiej. Chciałbym zajmować się drzewami. Druidzi dawno wymarli, a leśnicy wciąż istnieją. Zostać leśnikiem we Francji. Bo które drzewo obchodzi, że człowiek nie umie się wygadać?
D. Mitchell, Konstelacje, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2007.

Kto doznał od ludzi wiele złego czy dobrego, co jest czasem na równi męczące jedno jak i drugie, ten zrozumie znaczenie wspaniałej obojętności drzew, tych jednostek bez ujemnych czy dodatnich zamiarów, tego jedynego na świecie bezpiecznego tłumu.
Przesuwamy się wśród tych pięknych prostaków, spoczywamy w ich cieniu błogim.
Ramiona ich nie zatrzymują nas, nie mają oczu, aby nas śledzić i sądzić naszą urodę, ani serc, aby nas kochać lub nienawidzić.
M. Pawlikowska-Jasnorzewska, Pocałunki, Agencja Wydawnicza AD OCULOS, Warszawa - Rzeszów 2008.

Źródło

sobota, 3 marca 2012

Słowa wyczekiwane

Julia, moja (...) siostra, tak świetnie umie się nabijać z taty. I on to uwielbia. I Julia umie rozweselić mamę gadaniem o byle czym. Ale już w jesieni wybywa na uczelnię. Tak że zostaniemy we trójkę. Ja to nigdy nie wiem, jak to czy śmo powiedzieć, nie to, co Julia. – Jąkała zazwyczaj tak się denerwuje, że nie ma głowy do tego, by się nad sobą rozczulać, tym razem jednak poczułem dwa, trzy ukłucia żalu nad swym losem. – Nigdy mi się nie udaje wyrazić tego, co bym chciał.
David Mitchell, Konstelacje, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2007.

Trochę jak Ania Shirley i jej cudowna umiejętność mówienia ludziom dokładnie tego, co chcieliby w danym momencie usłyszeć. Też zazdroszczę tym, którzy ją posiadają. I też się dziś czuję trochę jak Jason Taylor – znowu! – ze swoim kompleksem wobec siostry.

Dobrze, że chociaż kos tak ładnie treluje pod wieczór.

czwartek, 1 marca 2012

Czekając aż wiosna sypnie obrazami

Nie lubię zimy, bo skrywa przed moimi oczami wszystko, co ładne i zachwycające. Rośliny zamierają, zwierzęta kulą się w głębi swych norek, podobnie zresztą jak ludzie – widzę na ulicy panie domu, staruszków, młode mamy i ich wózki wypełnione rozkosznie omotaną sweterkami, kurteczkami i szaliczkami zawartością, wszystkich pędzących przed siebie z myślą o zaciszu mieszkania, ciepłym kaloryferze, gorącej herbatce, umykających mi, chowających swoje życia gdzieś głęboko pod płaszczami. Może właśnie taki szary i zimowy świat powinien być najlepszą areną dla wyobraźni. Ale ja nie potrafię tworzyć z niczego, potrzebuję życia, kolorów, gorącej, tętniącej fali, robaczków pełznących po balustradzie, pszczół i trzmieli buczących wśród kwiatów, ciem trzepoczących w klatce z moich dłoni, małych chłopców biegających po boisku za oknem w za dużych koszulkach i spodenkach, roześmianych staruszków śpiewających fałszywie na ulicy przy dźwiękach akordeonu. Długich spacerów, z których wracam obładowana naręczami obrazów gotowych do spisania. Słońca! Wiosny!

Zdarzają się co prawda namiastki. Odważnie ignorując swoje niepoprawne zmarzluchostwo wybrałam się na krótki spacer w rodzinnym moim mieście. Nastały nieco cieplejsze dni, więc w gładkiej tafli lodu pokrywającej jeszcze niedawno całą rzekę pojawiły się mokre dziury, bajorka oblegane przez kaczki. Dwa takie osobniki, ona i on, usadowiły się właśnie na samym brzegu, i kiedy zatrzymałam się, zaczęły na mnie łypać z nadzieją na jedzonko. Odpowiedziałam przepraszającym spojrzeniem, bo nie miałam nic, ale nie zrażone tym zaczęły się gramolić ku mnie po zboczu, przez głęboką zaspę, grzęznąc w śniegu. Zatrzymały się w połowie drogi. Znów - spojrzenie, i moja milcząca odpowiedź, i wreszcie zrozumiały. Podreptały smętnie w miejscu i odleciały, szukać szczęścia gdzie indziej. Cudowne, biedne stworzonka, braciszkowie zimowej niedoli.

Nie wiem, czy to też przez zimę, ale ostatnio bardziej niż kiedykolwiek nie lubię być sama. Dotychczas chwile samotności mnie cieszyły – nikt nie wdziera się brutalnie w moje rytuały, nie psuje ustalonego porządku, nie mąci rozkosznej ciszy. A teraz ta cisza stała się agresywna. Odmierzam czas spotkaniami z Moim. Chwytam majaczące na horyzoncie okazje do spotkania się z nim, łączę się z nimi niewidzialnym sznureczkiem i wlokę się przez kolejne dni, boleśnie, jak po kamienistej drodze, każda samotna sekunda mnie uwiera. Źle mi, ale nie mówię, bo ileż można, kto by chciał tyle tego słuchać? I gnije to we mnie „jak spleśniałe kartofle w worku”, jak u małego jąkającego się bohatera Mitchellowskich Konstelacji.