Zapomniałam już, ile może dać taka zwykła chwila stania w oknie, w tej najlepszej porze dnia, kiedy słońca już nie ma, ale nocy też jeszcze nie, i jerzyki popiskując tną powietrze jak małe sztylety. Powietrze chłodne, często o tej porze roku pachnie czymś roślinnym. Robi się cicho i niebiesko. Gdzieś w czyjejś kuchni zapaliło się światło. Pod oknami przechodzi dwóch młodzianów, każdy dzierżąc dumnie czteropak Warki. Przez chwilę jeszcze ich słychać, jak o czymś z ożywieniem dyskutują, potem znikają za rogiem. Przez ulicę cicho przebiega kot.
Jerzyki, powietrze, cisza, różowe chmury na niebie – i znowu wracają wieczory u babci, chłodny dotyk prześcieradła na łóżku, skrzypienie drewnianego parkietu, głośne tykanie zegara. Albo jak latem wracałam z wycieczek rowerowych z tatą. Rozgrzana, zmęczona, gęba pełna piegów, rozwiany włos, podrapane nogi. I w naszej kuchni świeciło się światło.
Tylko trzeba być samym w ten niebieski, pachnący, jerzykowy czas. Inaczej to wszystko nie wróci.
Byłem człowiekiem, któremu świetnie służy samotność. Rozkwitałem dzięki niej, a jej brak był dla mnie czymś tak uciążliwym jak dla innych brak wody czy pożywienia. Każdy dzień, w którym nie było mi dane jej zaznać, osłabiał mnie. Nie traktowałem tego jako powód do dumy; raczej jako formę uzależnienia. Panująca w pokoju ciemność była dla mnie jak słoneczny blask.
Charles Bukowski, Faktotum
Fot. Michał Stachowski / freeimages.com