Rzadko piszę o filmach, bo nie potrafię. A jeśli nawet już piszę, to raczej o tym, jak na mnie zadziałał, jakie emocje wywołał i co z niego wyniosłam dla siebie. Zwykle sporo w tym egzaltacji, dlatego tych notatek nie publikuję. La La Land ruszył mnie jednak tak mocno, że mam potrzebę podzielić się kilkoma refleksjami. A gdzie, jeśli nie tu?
Po wyjściu z kina świat podsunął mi stosowną dekorację. Lekko jeszcze oniemiała, wyszłam na ulicę o tej najpiękniejszej porze dnia zaraz przed zmierzchem, kiedy niebo robi się lekko fioletowe i zapalają się pierwsze światła w oknach – prawie jak w tej słynnej plakatowej scenie. Świeciły się już świąteczne dekoracje. Szłam, mijając ludzi, nie słuchając, o czym mówią moi towarzysze, pogrążona we własnym świecie.
Pomyślałam, że też jeszcze mogę próbować z marzeniami. Jakiś czas temu założyłam, że nic już z nich nie będzie i lepiej skupić się na czymś bardziej realistycznym, ale może niesłusznie. Otworzyłam znów oczy i uszy, zaczęłam zbierać obrazy i słowa, zaczęłam spisywać myśli, nawet te nieuporządkowane, te strzępki. Rozmowy przechodniów. Warszawa. Czerwony balonik w kształcie serca zaplątany w gałęzie na drzewie po drugiej stronie ulicy.
Tylko czy chcę tego naprawdę tak bardzo, i czy potrafię w to uwierzyć? W La La Landzie marzenia są najważniejsze – ważniejsze nawet niż miłość. Czy warto poświęcić inne istotne rzeczy i wskoczyć do tej lodowatej Sekwany? Ryzykując, że skończy się z niczym i straci się najlepszy w życiu czas, w którym można by było wieść swoje małe, szczęśliwe, spokojne życie?
Fot. www.lalaland.movie