sobota, 2 czerwca 2018

Zdziczała Arkadia

Inaczej niż wiele moich szkolnych koleżanek, nigdy nie miałam babci na wsi. Jakąś odległą rodzinę, to tak, ale jeździło się do niej raczej od święta. Byłam mieszczuchem. Lecz miałam swoją małą enklawę wiejskości. Miejsce, gdzie można było leżeć na trawie, przyglądać się robaczkom, zaspokajać potrzebę kontaktu z naturą.

Trochę głupio mi o tym pisać, bo ogródek działkowy nie nadaje się przecież na dziecięcą Arkadię. Jakiś piękny dom z ogrodem, gospodarstwo ze zwierzętami, chatka w górach czy nad jeziorem – to tak, ale działka? Śmieszny skrawek ziemi, w której z oddaniem grzebią emeryci, obdrapane ławeczki, rozpadające się dykciane budy? Cóż, właśnie tak. W takim miejscu wraz z siostrą, pod czujnym okiem mamy i dziadków, spędzałyśmy w dzieciństwie najpiękniejsze wakacyjne dni.

Naprawdę czułam się tam, jak gdybym była daleko poza miastem. Drzewa i krzewy tłumiły odległe odgłosy ulic, a z tyłu, za ogrodzeniem, ciągnęły się pola porośnięte wysoką trawą, krzewami i kępami drzew, skąd czasem wyskoczył bażant, czasem zając, a kiedyś nawet, na moich oczach, sarna. Choć jeszcze w mieście, było tam dziko.

To tam, wśród żonkili, winorośli, śliw i czereśni, pączkowała moja bujna wyobraźnia. Zawzięcie odbijając piłeczkę tenisową, przymocowaną na gumce do zbiorniczka napełnianego wodą i położonego na ziemi, wyobrażałam sobie, że jestem wielką tenisistką, trybuny szaleją. Gdy babcia, zachwycona wypieloną przeze mnie grządką, zakrzyknęła „Urodzona rolniczka!”, natychmiast przeistoczyłam się w małą farmerkę. Gdy podrosłam, podczas długich godzin wśród grządek malin byłam mickiewiczowską Aliną, czekającą na swojego księcia.

Pamiętam młodziutką marchewkę, którą wraz z siostrą jadłyśmy z takim smakiem, i zielony groszek z pękających strąków, i poziomki. Pamiętam przedpołudniowe rozmowy przy kawie pitej przez dorosłych przy rozkładanym stoliku, zupę podgrzewaną na palniku gazowym, a potem smak herbaty ze świeżej mięty. Pamiętam moją „kuchnię” w piaskownicy, potrawy robione z piasku, wody i niedojrzałych jeszcze winogron, i siedzenie w ciemnym, pachnącym stęchlizną wnętrzu dykcianego domku, gdy akurat rozpadał się deszcz. Pamiętam roślinny zapach pomidorów w gorącym wnętrzu namiotu, pamiętam kłujący dotyk ogórków, pieczenie na nogach po pokrzywach, szelest wysuszonych na słońcu liści fasoli, warkot silnika samolotu gdzieś wysoko, wysoko. Wdrapywałam się na przerdzewiałą beczkę na deszczówkę, żeby zobaczyć, co jest tam dalej, ponad drzewami. Gdzieś tam był świat, który miałam kiedyś zobaczyć, ale to później, kiedy dorosnę, jeszcze nie teraz.

Potem się to skończyło. Najpierw umarł dziadziu. Została po nim tylko kosa w kącie i kurtka, w której gniazdo uwiły sobie pająki. Moja mama dzielnie starała się go zastąpić, ale zabrakło męskiej ręki, niezbędnej do cięższych prac. Babcia była coraz słabsza i też nie miała siły, by robić tyle, co dawniej. W końcu i ona odeszła. I działka została sierotą, przeszła w ręce mamy, która miała swoją pracę i nas, i nie mogła poświęcić jej tyle czasu, ile było trzeba. I zdziczała moja Arkadia, zarosła chwastami, beczka na deszczówkę pękła, dach w domku zaczął przeciekać, a pod łóżkiem wyrósł kopiec jakiegoś bardzo zdeterminowanego kreta. Nie było już młodych marchewek, groszku, poziomek ani żonkili, nie było naparu ze świeżej mięty.

Kilka tygodni temu tam wróciłam. Po długich latach – zobaczyć, jak wygląda ten skrawek ziemi, który był kiedyś dla mnie tak ważny. Nie poznałam go. Prawie minęłam, poszłam dalej, bo zawiodły też inne punkty orientacyjne, wszystko tak bardzo się tam zmieniło. Nie ma już enklawy wiejskości. Po naszej stronie jest jeszcze dziko, ale za drugim rzędem działek, tym naprzeciw naszego, wyrosło osiedle, piękne, nowe bloki, i zagląda już ten zewnętrzny, miejski świat bezwstydnie do naszych ogródków.

Ale nie poznałam też dlatego, że dziś ten skrawek wydał mi się tak mały. Nie po raz pierwszy zszokowała mnie ta „dorosła” zmiana perspektywy – to, co było wielkie i piękne, dziś jest tak małe i zwyczajne. To był jednak ten sam mój mały świat, poznałam go po metalowym, ogołoconym z płatków słoneczniku na jednej z mijanych bramek, i po zapachu. Wszystko pachniało tam tak, jak dawniej. Sparciałą gumą, nadgniłą dyktą, ogniskiem i „śmierdziuchami” – tymi kwiatkami, które później mama kupiła mi na balkon, i tak bardzo lubiłam je wąchać, bo przypominały mi dzieciństwo. Słońce świeciło tak samo, niebo wydawało się tak samo od niego wyblakłe, jak kiedyś, i tak samo podzwaniały na wietrze plastikowe butelki i puszki po piwie na wbitych w ziemię prętach, dla odstraszenia ptaków.

Gdy byłam mała, zawsze chciałam pójść tą alejką wśród działek do końca. Na drugi koniec, nie ten, gdzie zostawialiśmy samochód, ale ten odległy i nieznany. Zbyt się bałam zapuścić tam sama, wiedziałam, że będą się o mnie martwić, a nikt z dorosłych nie miał czasu, by towarzyszyć mi w tej wyprawie. Dziś spełniłam tamto marzenie. Choć wszystko wygląda już trochę inaczej, zrobiłam to – poszłam alejką do końca. U progu trzydziestki zaspokoiłam swą dawną, dziecięcą ciekawość. I byłam szczęśliwa.

Nieważne, że dziś już nie ma tych malin, które tak chętnie zbierałam, tych ogórków, które kłuły mnie w dłonie, szeleszczącej fasoli, pachnącego kopru. Nieważne, że zamiast wiejskiego domu z ogrodem albo chatki w górach mam tylko ten skromny, emerycki ogródek działkowy. Dla dziecka, jego bujnej wyobraźni, oczu i uszu chłonących wszystko jak gąbka, to tak samo dobra Arkadia, jak każda inna.