W jadalni hotelu, w którym zwykle śpię w Ostrawie, na ścianie wisi pewien obraz. Obraz, który mocno działa mi na wyobraźnię. Dziś przyjrzałam się mu znowu.
Miasto w zimowy wieczór, nad nim niebo, ciemne, lecz jasne od śnieżnych chmur, cicha ulica, przy której stoi dorożka, a środkiem idzie kobieta z dzieckiem, obydwoje opatuleni. W tle, nieco po lewej, duży budynek, na parterze ciepłe światło sklepowej witryny. Piętro wyżej całkiem z lewej, częściowo zasłonięte przez nagie i ciemne o tej porze roku gałęzie drzewa, inne okno, też rozświetlone. Przy ulicy, po prawej stronie, płonie też latarnia, jak gwiazda.
Bezpośrednio nad witryną jednak, a zarazem w samym centrum całego obrazu, jest okno ciemne i martwe. Ostatnio nie zwróciło mojej uwagi, dziś jednak nie mogłam oderwać od niego wzroku. Jakby mówiło coś ważnego i bardzo niepokojącego. Choćby wokół ciebie tliło się życie, choćby wszystko wydawało się w porządku, wewnątrz masz zawsze jakieś ciemne miejsce. Pustkę.
Może rozszerza się jak czarna dziura. Moje, po dzisiejszej dyskusji na festiwalu książkowym poświęconej wojnie w Ukrainie, na pewno trochę się rozszerzyło. Najazd barbarzyńców, broń jądrowa, apokalipsa. Nadzieja? Jaka nadzieja? Nie ma żadnej nadziei. Słuchałam – i ciemne miejsce we mnie rosło.
Zasypuję, zasypuję je znów, książkami, słodyczami, kawą, różnymi formami rozkoszy, próbuję uciec. Nie udaje się jednak. Otwieram oczy i dalej jestem, na świecie, który się kończy, zupełnie sama.
Fot. StockSnap / pixabay.com
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz