sobota, 11 lutego 2017

Księżycowe kaczki

Od kilku lat zima była dla mnie czasem, który przesypiałam jak niedźwiedź. Nie obserwowałam, nie notowałam, nie zwracałam uwagi na świat dokoła mnie, bo przecież w zimie nie ma dni słonecznych. Ale to nieprawda.

Tegoroczna zima jest piękna i hojna. Mocna, czysta, mroźna. A może jednak to prawda, że tutaj, w mieście mojego dzieciństwa, z dala od – ukochanego co prawda, ale jednak – krakowskiego gwaru, widzę więcej. Poza tym jest mi stale smutno, a smutek jakoś dziwnie pobudza wyobraźnię. Za panem Hrabalem:
Ja zawsze na to cierpiałem, na głęboką melancholię (…). Ten nastrój to coś niezmiernie płodnego, bo wprawdzie jest się samemu, ale to jest taka euforyczna samotność, można nawet powiedzieć, że jest to stan pożądany i często wywoływany sztucznie, za pomocą alkoholu – ten spleen, melancholia, ponieważ w tym stanie jest się najbliższym dostąpienia czegoś, co nazywa się objawieniem. Naraz coś się zaczyna dziać, objawia się panu jakaś myśl, której mógł się pan spodziewać, tylko będąc pogrążonym w melancholii. Coś, czego nie znajdzie pan w jakimś hopsasa, w radosnym nastroju. Znajdzie pan to w ciszy, w głębinach melancholii.
Tyle, że u mnie o „objawieniach” trudno mówić, to raczej objawionka. I takim objawionkiem był dla mnie wczoraj księżyc, który jeszcze za dnia, około czwartej, wyjrzał zza komina domu naprzeciw. Wypełzał powoli, a zarazem zaskakująco szybko, jak tłusty, różowy robak.

To było hipnotyczne, nie mogłam oderwać od niego wzroku. Zrobiłam kilka zdjęć, ale na zdjęciach wygląda już tylko jak maleńka kulka światła, jak nieistotny element tła, nie tak, jak powinien – jak wielki i różowy mistrz pierwszego planu. Niebo ciemniało, a on świecił coraz jaśniej, jakby ktoś w tym fioletowym tle wyciął idealnie okrągły otwór, przez który wpada światło. I wciąż wędrował, niestrudzenie. Jakie to dziwne, uświadomić sobie, że nie tylko on się porusza, ale i my odwracamy się od niego, minuta za minutą.

Widzicie go?

Wieczorem zobaczyłam na niebie tę gwiezdną formację, której nazwy nigdy nie mogę zapamiętać – ten rozciągnięty, świetlisty latawiec. Widzę ją ostatnio często, śmieje się ze mnie. Nie śmieje się za to Wenus, tak jasna w tych dniach; Wenus dodaje mi otuchy. Ostatniego dnia stycznia podziwiałam ją w koniunkcji z księżycem, widziałam na ulicy ludzi, którzy nawet nie spojrzeli w niebo, tylko gdzieś pędzili, i miałam to uczucie, co mały Hrabal, gdy chodził za panem Rambouskiem, zapalającym wieczorem gazowe latarnie:
Nikomu jednak nie przyszło do głowy, aby zatrzymać się, aby nastawić rękę (…), nikt nie podziwiał blasku latarni gazowych i nikomu nie przyszło do głowy, aby iść w ślad za panem Rambouskiem. I ten brak zainteresowania to była rzecz najdziwniejsza podczas rozświetlania wieczorów.
A dziś znów wybrałam się na spacer nad rzekę. Dzień był mroźny, wiał zimny wiatr, brzegi Wisłoka były skute lodem. Środkiem rzeki dryfowały małe kry. Doszłam do tego miejsca, gdzie jesienią schodziłam nad wodę nakarmić kaczki, i tym razem też tam były – gdy tylko zobaczyły mnie, stojącą blisko brzegu, zaczęły się z nadzieją gramolić do mnie na górę. Zrobiło mi się przykro, bo nie miałam ze sobą nic do jedzenia. Obiecałam im, że wrócę po południu.

I wróciłam, o zachodzie słońca, ze słonecznikiem. Zeszłam kilka schodków w dół i rzuciłam garść ziarenek na oblodzony brzeg. I wtedy zobaczyłam najsłodszą rzecz na świecie – pływające dotychczas po rzece kaczuchy chciały się wdrapać na brzeg i zaczęły się ślizgać na lodzie, łapki im uciekały, ale parły do przodu, desperacko trzepocząc skrzydłami. Ślizgały się też potem, gdy już dreptały na brzegu, wydziobując nasionka słonecznika.

Uśmiechałam się, wracając do domu. Piękna, mroźna, hojna zima.

Cytaty:
[1] Bohumil Hrabal, László Szigeti, Drybling Hidegkutiego czyli rozmowy z Hrabalem, tłum. Aleksander Kaczorowski, wyd. Czuły Barbarzyńca Press, Warszawa 2011, s. 54. 
[2] Bohumil Hrabal, Taka piękna żałoba, tłum. Andrzej Czcibor-Piotrowski, wyd. Świat Literacki, Izabelin 1997, s. 90.
Fotografia główna: SP2Zsolt / pixabay.com