niedziela, 23 grudnia 2012

Czytając Mansfield nad rzeką Wilgą

Jest czasem tak, że doskonale pamiętamy w jakich okolicznościach czytaliśmy jakąś książkę. Jakby ktoś zrobił nam zdjęcie tej chwili, włożył je do szufladki w naszym mózgu i utrwalił w ten sposób w pamięci na zawsze, na wieczność spoił w naszej świadomości ten fragment, ten utwór, tego autora z tym wycinkiem czasoprzestrzeni.

W ten sposób wróciło do mnie pewne pochmurne popołudnie dawno temu, kiedy czytałam opowiadanie Katherine Mansfield. Stałam na mostku nad rzeką Wilgą, pośród drzew, czekałam na kogoś i było mi przyjemnie bo wiedziałam, że wrócimy potem do domu i spędzimy razem resztę popołudnia. Oparłam się o barierkę i pogrążyłam się w lekturze. Zaczęła padać zimna mżawka, ale nie przeszkadzało mi to. Feuille d'album, moje ulubione opowiadanie ze zbiorku Upojenie, zresztą chyba nie tylko z tego zbiorku, ulubione spośród wszystkich. Pogrążyłam się tak mocno, że przestałam być sobą, zniknęłam na chwilę z mostku nad rzeką Wilgą, przeniosłam się na zalaną popołudniowym słońcem uliczkę idąc w ślad za piękną dziewczyną. Zlałam się w jedno z czytanym tekstem, byłam nim. Co pewien czas tylko unosiłam głowę znad książki i uśmiechałam się do siebie, dawkowałam sobie tę słodycz i tytułowe upojenie, robiąc przerwy na kontemplowanie faktu, że ktoś zdołał napisać coś tak doskonałego.

Pamiętam tę chwilę tak dokładnie, jakby to było wczoraj. Prawie czuję ten chłodny deszczyk. Piękne – znaczyć wspomnienia przeczytanymi książkami. Żyć nimi.


Fotografia: coralsea (www.rgbstock.com)

piątek, 14 grudnia 2012

Cisza jak ciepły szlafrok

O Rzeszowie piszę często i gęsto, bo kocham to miasto, ostatnio jednak każdej mojej myśli o nim towarzyszy smutek. W samym jego sercu znajduje się małe mieszkanko, wokół którego całe to piękno się krystalizowało. Były rozkoszne zaułki, którymi się przechadzałam, główny deptak 3-go Maja ze starym kinem Zorza i tym sklepikiem ze słodyczami, w którym zawsze tak oszałamiająco pachniało czekoladą, było wybrzeże Wisłoka, były aleje pod Kasztanami i zamek, i parki i place zabaw, ale wszystko to tylko po to, żeby wrócić do tego jednego miejsca, rozłożyć się tam wprost na dywanie, napić się kawy i zagryźć słonymi paluszkami. Wyjść na balkon, na którym często wśród puchatych, czerwonych kul pelargonii pojawiała się biała jak mleko główka mojej kochanej babci, i ogarnąć wszystkie te cuda, zobaczyć wieżę zamkową dźgającą niebo za drzewami, poobserwować chuderlawych chłopców w czerwonych spodenkach i staruszki powoli zmierzające na wieczorną mszę. Posłuchać zamierającego ruchu na ulicy niemal pod stopami i zajadłego szczekania psa gdzieś w oddali. 

Miejsce to wkrótce umrze, a właściwie już umarło, razem z jego jedyną i ostatnią mieszkanką. Jeszcze wszystko jest w nim jak było i w trakcie dnia łapię się często na wyobrażaniu sobie go, właśnie w tym momencie. Widzę jak ludzie przemykają po ulicy poniżej, jak stukają obcasy na chodniku, jak zmierzch powoli zapada, już zamontowali na latarniach świąteczne dekoracje, a tam jest ciemno i pusto, mole zżerają bezkarnie już spoczywające tłumnie w szafach ubrania pamiętające jeszcze poprzedni ustrój, piętro wyżej gra telewizor, szybko i napastliwie tyka mały zegarek, i wszystko pokrywa się kurzem – te dwa obrazy, których sobie zażyczyłam w swoim własnym domu jako relikt mojego cudownego dzieciństwa, zegar który bił co pół godziny i przez który moja siostra nie mogła spać, kiedy tam nocowałyśmy, rozklekotany fotel w którym lubił przesiadywać mój dziadziu, rozklekotana kanapa na której lubiła przesiadywać moja babcia, i wisząca w przedpokoju pozytywka, co do której zawsze przekonana byłam, że to lampion, tymczasem dopiero niedawno uświadomiono mi, że to po prostu flaszka na alkohol. Od święta się ją nakręcało i grała tak pięknie, metalicznie, coraz wolniej, coraz wolniej, aż w końcu milkła i cisza po tym wydawała się aż brzęczeć. 

To tam, właśnie w tym mieszkanku doświadczyłam ciszy idealnej. Była to cisza zimowych popołudni takich jak dzisiejsze, gasnących powoli. Żadnego monotonnego buczenia komputera, bo oczywiście babcia nigdy go nie używała, żadnej zbędnej gadaniny, tylko ta cicha symfonia w tle – stłumiony przez okna warkot silnika na ulicy raz na jakiś czas, stukające obcasy, głosy dzieci, ten uparty pies którego szczekanie było stałym motywem mojego dzieciństwa, telewizor lub radio za ścianą, skrzyp starych drewnianych parkietów, tykanie zegara – leniwe, ten w salonie nie był pospieszny i napastliwy, raczej odmierzał minuty z pogodną rezygnacją starego człowieka. Cisza tak kojąca i ciepła jak puszysty szlafrok, którym babcia mnie przykrywała, kiedy przysypiałam na leżaczku lub wprost na dywanie.

Myślę, że im dłużej idzie człowiek przez życie, tym bardziej odczuwa potrzebę powrotu do swojego dzieciństwa, tym większe odczuwa pragnienie powrotu w głąb wyobraźni chłopca, do jego postaci, by urzeczywistnić to, o czym jako dziecko myślał, o czym marzył. (...) Ten chłopiec we mnie jest nie tylko moim domowym korepetytorem, nie tylko światłem w gęstniejącym zmierzchu, lecz także miarą wszystkich owych rzeczy, których nie dotyczy ani umieranie, ani śmierć.
Bohumil Hrabal, Taka piękna żałoba

Ilustracja: www.sxc.hu

środa, 26 września 2012

Makowe pole

A więc... Świat zawalił się zeszłego lata. A kiedy się walił, czytałam Faulknera.

Czasem wydaje mi się, że bez sztucznego podtrzymywania nastroju nie przetrwam tego roku. Śledzę poczynania nastoletniego synka radcy Heumanna. Ten od chłodu i nieustępliwości ojca odgradza się murem silnych proszków, które zostały po mamie. Łyka i przestaje mu zależeć, kontury przedmiotów rozmywają się, wszystko staje się miękkie i ciepłe, świat widziany jak przez mgłę. Jakie byłoby to piękne! Prawie tak, jak makowe pole z opowieści jego przyjaciela, makowe pole rozpalane czerwienią zachodzącego słońca, jedyna rzecz która utrzymywała przy życiu pewnego nieszczęśliwego człowieka. A gdzie moje makowe pole? Wiem na pewno, że nie znajdę go nigdzie daleko w świecie, na próżno wszelkie podróże. Raczej jest gdzieś w przeszłości, a więc tam gdzie już się nie dostanę.


Źródło ilustracji: www.sxc.hu

poniedziałek, 3 września 2012

Proustowskie wrześniowe słońce

Dziś będzie bez cytatu, bo żadna myśl z literatury zaczerpnięta mnie nie zainspirowała, żadna też nie wpisała się w ten nastrój, w który wpadłam, choć zwykle któraś z nich w chwilach wzruszenia nieśmiało wysuwała się na pierwszy plan, pięknie ilustrując to co się ze mną dzieje.

Dziś - po prostu kilka słów o słońcu wrześniowym. Faulkner pisał o światłości sierpniowej, że jest w niej coś niezwykłego, i miał świętą rację, ale ja dostrzegam też niezwykłe właściwości światłości wrześniowej. Ledwie czas przekroczył próg tego miesiąca, a już światło jest inne. Przyćmione, odległe, mgliste, mocno melancholijne, pachnące dymem, który to zapach, co powtarzam za hemingwayowskim Robertem Jordanem, jest zapachem tęsknoty. I tęsknię, bo tak bardzo przypomina mi to zeszłoroczny wrzesień, tak bardzo! Jak gdybym przeniosła się do niego jakimś magicznym sposobem, tylko że przecież wszystko jest już inaczej, prócz tego, że mieszkam w tym samym miejscu i widok z okna jest ten sam, i znów, tak jak wtedy, widzę pląsających na boisku małych uczniów szkółki piłkarskiej i słyszę leniwe rozmowy sąsiadów z ogródka pod blokiem. I pewnie liście winorośli na balkonie już powoli żółkną, stają się wątłe i suche jak kartki papieru, prawie przezroczyste, tak że słońce rozświetla je niczym małe lampiony, pewnie tak jest, tyle że tamten pokój już nie jest mój, i nie mogę przesiadywać na balkonie kiedy mi się podoba, jeszcze tam nie zaglądałam tego września.

Czemu tęsknię? Przecież było mi wtedy smutno, bardzo smutno, bo coś we mnie właśnie umarło, a myślałam że będzie żyło latami. Ale tęsknię właśnie dlatego. Bo jestem masochistką, smakoszem melancholii, uwielbiam się pławić w swoim smutku, i tylko wtedy jestem naprawdę płodna. To tak jak u Hrabala, więc jednak jakiś cytat domaga się uwagi, ale niestety nie mam przy sobie egzemplarza książki z której pochodzi, właśnie dlatego tak bardzo bym chciała mieć już jakieś swoje miejsce, w które zwiozłabym wszystkie książki, połączyła wreszcie swój rozproszony księgozbiór, którego to pragnienia zupełnie nie rozumie mój tata... Hrabal o tym pisał, że potrzebne są te chwile melancholii, bo kryją one bogactwo którego nie można znaleźć w radosnym hopsasa. I uciekam od radosnego hopsasa, tęsknię do słodko-gorzkich chwil kiedy świat mi się rozpadał i nie wiedziałam, co będzie. Ubóstwiam te chwile, popołudnia u schyłku lata na balkonie z książką, pod lampionami liści, kiedy tylko przymglone wrześniowe słońce dawało mi poczucie sensu, i radosne ćwierkanie małych piłkarzy, i leniwe rozmowy emerytów. To moje proustowskie magdalenki, przenoszą mnie w tempie ekspresowym do przeszłości, choć wszystko już jest inaczej.

Teraz schowało się już za budynkiem naprzeciw. Została pusta scena popielatego nieba. Umarło, odeszło, zniknęło, wykruszyło się jak liście winorośli.


niedziela, 3 czerwca 2012

„Nasz zachwyt znaczy więcej niż posiadanie”

Moim zdaniem największym darem Lawrence'a było poczucie bezmiaru otaczającego nas świata. Nie uznawał jakichkolwiek granic, ciasnego, działającego na nerwy towarzyskiego światka i nie zabiegał o sukces. A jednak uważaliśmy, że ten sukces osiągnęliśmy i mając bardzo mało pieniędzy czuliśmy się bardzo bogaci. Jeśli ktoś ma obraz Botticellego, a ja patrząc na to arcydzieło przeżywam więcej radości niż jego właściciel, obraz staje się bardziej moją niż jego własnością. Nie musimy koniecznie czegoś mieć, żeby stało się nasze. Nasz zachwyt znaczy więcej niż posiadanie. (...) Zawsze żyliśmy bardzo skromnie, Lawrence chodził własnymi drogami, a ja szłam za nim.
Przedmowa Friedy Lawrence [w:] D.H. Lawrence, Kochanek Lady Chatterley, Alma-Press, Warszawa 1987.
  
Muszę sobie to powtarzać, kiedy mi się jakieś obrzydliwie pragmatyczne myśli znów zaczną do głowy cisnąć. Sama przecież dobrze wiem, wbrew temu co mi wmawiają, że najważniejsze to robić to co przynosi radość, a przynajmniej starać się, nie poddawać się bez walki „bo na pewno się nie uda”. I nieważne luksusy, nieważna nawet biblioteka od sufitu do podłogi, ale żeby ktoś był obok, i nie pozwolił być nieszczęśliwym. To jest czuć się bezpiecznym.

D.H. Lawrence z żoną Friedą
 

poniedziałek, 23 kwietnia 2012

Dorosłość jak początek umierania

Czy tak to ma teraz właśnie wszystko wyglądać? Wciąż coś na głowie, chwilka snu, trzy dni przedzierania się przez błoto i śnieg na słowackich szlakach i nowy, wzmożony atak rzeczywistości, bo trzeba myśleć o przyszłości, bo trzeba mieć z czego żyć, itd. itp.? I w końcu – przychodzi Światowy Dzień Książki a ja z największym trudem znajduję chwilę, by go uczcić kilkoma przeczytanymi stronami. Jeśli to prawda, jeśli tak to ma wyglądać, to ja nie chcę być dorosła. A zresztą nigdy nie chciałam.
Ze wszystkich ucieczek najważniejsze było czytanie.
K. Maliszewski, Manekiny, wyd. Prószyński i S-ka, Warszawa 2012.

Źródło
Mam taki zeszyt, zeszyt który dostałam w prezencie, zeszyt w którym ma powstać moje wielkie dzieło, i może nawet powstaje? Bo zapełniam go póki co obrazkami. Znalezionymi przy drodze wśród śmieci błyskotkami. Najwięcej tam dzieci. Nieporadny krok samotnego chłopca z torbą sportową wielką jak on sam. Znaleziony w Bieszczadach, w słońcu odświętnym jak w każdy niedzielny poranek, cherubinek z bukietem żółtych kwiatów. I blondyneczka w okularach, w różowej kurteczce, gawędząca z trzema przybrudzonymi panami z marginesu, wyposażonymi w kartonik z napisem „Zbieramy na piwo”, teraz wpatrującymi się w nią jak w ósmy cud świata, i o ileż piękniejszymi przez ten uśmiech – jak blask gwiazdy odbity przez planetę.

czwartek, 12 kwietnia 2012

Przekleństwa niestałości

- Jam nieszczęśliwa? – rzekła Anna, zbliżając się do niego i z uśmiechem, w którym malował się zachwyt i nieograniczona miłość, patrząc na niego. – Ja jestem jak człowiek głodny, któremu jeść dano. Być może, że mu jest zimno, że łachmany okrywają go, może nawet i wstydzi się ich, lecz nieszczęśliwy nie jest. Jam nieszczęśliwa? Nieprawda, oto moje szczęście...
L. Tołstoj, Anna Karenina, wyd. Zielona Sowa, Kraków 2005.

Wiosna nieśmiało bierze świat w swoje posiadanie, a ja czytam znów wielkie dzieło Tołstoja. I tak, jak przy niedawnej powtórce Madame Bovary, widzę wszystko zupełnie inaczej. I za pierwszym razem daleka byłam od osądzania Anny – nietrudno uwierzyć w jej uczciwość i współczuć jej – ale dziś wręcz uścisnęłabym ją serdecznie. Co robić, kiedy kochanie okazuje się rujnującą życie bestią, nie samym szczęściem i radością, bynajmniej! W gruncie rzeczy należy się go bać, bo jest jak fala powodziowa która przychodzi znienacka i zabiera ze sobą wszystko, i o wszystkim każe zapomnieć.

Za to jak dobrze byłoby mieć prostotę i pewność Lewina! Wiosną cieszę się wraz z nim.
Rankiem, gdy na niebo podniosło się czyste, jasne słońce, stopniał cienki lód, który nocą pokrył wody, i cała atmosfera zadrgała od ciepłych oparów budzącej się do nowego życia ziemi. Zazieleniła się zeszłoroczna i nowa, dopiero strzelająca igiełkami z ziemi trawa. Napęczniały pączki kaliny, czeremchy i brzozy. Na złocistej łozinie zawisła pierwsza pszczoła, która zdążyła już wyprostować skrzydełka; zanuciły niewidzialne skowronki, wznoszące się nad aksamitem ozimin i nad zeszłorocznymi ścierniskami, zapłakały czajki nad nizinami i błotam, zalanymi mętną, wezbraną wodą, i wysoko, głośno krzycząc, przeciągały klucze żurawi i stada dzikich gęsi. (...) Unosząc się na siodle i wciągając w piersi ciepłe powietrze, w którym unosił się jeszcze zapach śniegu, leżącego w lesie i pokrytego licznymi śladami, Lewin cieszył się na widok każdego swego drzewa, z odradzającym się na jego korze mchem i z gałęziami pokrytymi pączkami.
L. Tołstoj, Anna Karenina, wyd. Zielona Sowa, Kraków 2005. 

Ja pragnę tylko żeby wiosna nie miała końca... jak napisał to Mahler...

sobota, 31 marca 2012

Drzewa

Ale w lesie Jason Taylor nie udaje. Ścięgna gałęzi, kościste korzenie, ścieżki, które jakby nie istnieją (...), cisza wśród ptasich skrzyde i łamanych patyków, zębate orlice, przeróżne miejsca, jakie można odkryć tylko w pojedynkę. Czas w lesie jest starszy niż w zegarach i prawdziwszy. W lesie szaleją Duchy Niebyłego, sklepy z papeterią i pogmatwane gwiazdy. W lesie nie potrzeba płotów ani granic. S t a n o w i  je sam las. Nie bój się. W ciemności widać lepiej. Chciałbym zajmować się drzewami. Druidzi dawno wymarli, a leśnicy wciąż istnieją. Zostać leśnikiem we Francji. Bo które drzewo obchodzi, że człowiek nie umie się wygadać?
D. Mitchell, Konstelacje, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2007.

Kto doznał od ludzi wiele złego czy dobrego, co jest czasem na równi męczące jedno jak i drugie, ten zrozumie znaczenie wspaniałej obojętności drzew, tych jednostek bez ujemnych czy dodatnich zamiarów, tego jedynego na świecie bezpiecznego tłumu.
Przesuwamy się wśród tych pięknych prostaków, spoczywamy w ich cieniu błogim.
Ramiona ich nie zatrzymują nas, nie mają oczu, aby nas śledzić i sądzić naszą urodę, ani serc, aby nas kochać lub nienawidzić.
M. Pawlikowska-Jasnorzewska, Pocałunki, Agencja Wydawnicza AD OCULOS, Warszawa - Rzeszów 2008.

Źródło

sobota, 3 marca 2012

Słowa wyczekiwane

Julia, moja (...) siostra, tak świetnie umie się nabijać z taty. I on to uwielbia. I Julia umie rozweselić mamę gadaniem o byle czym. Ale już w jesieni wybywa na uczelnię. Tak że zostaniemy we trójkę. Ja to nigdy nie wiem, jak to czy śmo powiedzieć, nie to, co Julia. – Jąkała zazwyczaj tak się denerwuje, że nie ma głowy do tego, by się nad sobą rozczulać, tym razem jednak poczułem dwa, trzy ukłucia żalu nad swym losem. – Nigdy mi się nie udaje wyrazić tego, co bym chciał.
David Mitchell, Konstelacje, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2007.

Trochę jak Ania Shirley i jej cudowna umiejętność mówienia ludziom dokładnie tego, co chcieliby w danym momencie usłyszeć. Też zazdroszczę tym, którzy ją posiadają. I też się dziś czuję trochę jak Jason Taylor – znowu! – ze swoim kompleksem wobec siostry.

Dobrze, że chociaż kos tak ładnie treluje pod wieczór.

czwartek, 1 marca 2012

Czekając aż wiosna sypnie obrazami

Nie lubię zimy, bo skrywa przed moimi oczami wszystko, co ładne i zachwycające. Rośliny zamierają, zwierzęta kulą się w głębi swych norek, podobnie zresztą jak ludzie – widzę na ulicy panie domu, staruszków, młode mamy i ich wózki wypełnione rozkosznie omotaną sweterkami, kurteczkami i szaliczkami zawartością, wszystkich pędzących przed siebie z myślą o zaciszu mieszkania, ciepłym kaloryferze, gorącej herbatce, umykających mi, chowających swoje życia gdzieś głęboko pod płaszczami. Może właśnie taki szary i zimowy świat powinien być najlepszą areną dla wyobraźni. Ale ja nie potrafię tworzyć z niczego, potrzebuję życia, kolorów, gorącej, tętniącej fali, robaczków pełznących po balustradzie, pszczół i trzmieli buczących wśród kwiatów, ciem trzepoczących w klatce z moich dłoni, małych chłopców biegających po boisku za oknem w za dużych koszulkach i spodenkach, roześmianych staruszków śpiewających fałszywie na ulicy przy dźwiękach akordeonu. Długich spacerów, z których wracam obładowana naręczami obrazów gotowych do spisania. Słońca! Wiosny!

Zdarzają się co prawda namiastki. Odważnie ignorując swoje niepoprawne zmarzluchostwo wybrałam się na krótki spacer w rodzinnym moim mieście. Nastały nieco cieplejsze dni, więc w gładkiej tafli lodu pokrywającej jeszcze niedawno całą rzekę pojawiły się mokre dziury, bajorka oblegane przez kaczki. Dwa takie osobniki, ona i on, usadowiły się właśnie na samym brzegu, i kiedy zatrzymałam się, zaczęły na mnie łypać z nadzieją na jedzonko. Odpowiedziałam przepraszającym spojrzeniem, bo nie miałam nic, ale nie zrażone tym zaczęły się gramolić ku mnie po zboczu, przez głęboką zaspę, grzęznąc w śniegu. Zatrzymały się w połowie drogi. Znów - spojrzenie, i moja milcząca odpowiedź, i wreszcie zrozumiały. Podreptały smętnie w miejscu i odleciały, szukać szczęścia gdzie indziej. Cudowne, biedne stworzonka, braciszkowie zimowej niedoli.

Nie wiem, czy to też przez zimę, ale ostatnio bardziej niż kiedykolwiek nie lubię być sama. Dotychczas chwile samotności mnie cieszyły – nikt nie wdziera się brutalnie w moje rytuały, nie psuje ustalonego porządku, nie mąci rozkosznej ciszy. A teraz ta cisza stała się agresywna. Odmierzam czas spotkaniami z Moim. Chwytam majaczące na horyzoncie okazje do spotkania się z nim, łączę się z nimi niewidzialnym sznureczkiem i wlokę się przez kolejne dni, boleśnie, jak po kamienistej drodze, każda samotna sekunda mnie uwiera. Źle mi, ale nie mówię, bo ileż można, kto by chciał tyle tego słuchać? I gnije to we mnie „jak spleśniałe kartofle w worku”, jak u małego jąkającego się bohatera Mitchellowskich Konstelacji.

niedziela, 1 stycznia 2012

Krwawa chusteczka żurnalowego eleganta

Z rozciętego brzucha wystawały jej płuca i wątroba, jak chusteczka z kieszonki żurnalowego eleganta. (...) Jak ze ściennego zegara wyjąłem ten piękny mięsisty mechanizm owczych wnętrzności, położyłem na stole podroby, kryza krtani skrzyła się jak chalcedonowe pierścienie, wątroba w cudownym fioletowym kolorze kardynalskiego kapelusza poddawała się pod palcami, płuca w świetle jarzeniówek zaróżowiły się jak zwiastujące deszcz baranki po zachodzie słońca, na lekko zamarzniętym łoju tworzyły się prześliczne białe chmurki płynące po niebiosach stołu oraz chmurki na zimowym niebie, chmury pełne śnieżyc i pluchy, na tym łoju zmierzwionym jak łąka w kretowiskach, jak pełny załamań i wcięć ludzki mózg... „Jutro zrobimy z tego gulasz na dziko, dodamy ozorek...”, powiedziałem, odcinając głowę z niebieskimi oczyma i wyciekłą z nozdrzy galaretą piękną jak Gele Royal...
Bohumil Hrabal, Święto przebiśniegu, wyd. Świat Literacki, Warszawa 2008.


Znajdźcie mi drugiego, który tak pięknie pisałby o owczych wnętrznościach! Kolejne spotkanie z Hrabalem i kolejne fajerwerki, zachwyt niewypowiedziany, rozmarzenie i oderwanie od rzeczywistości.