„Jerzyki już odleciały” – powiedziała moja babcia pewnego wieczora ponad dekadę temu. Stała przed tym samym oknem, przez które ja teraz codziennie wyglądam na świat, zadumana, zapatrzona, chyba smutna, a za oknem zapadał fioletowy zmierzch. Przeżywałam właśnie pierwszy poważny miłosny kryzys, musiałam podjąć decyzję, która mogła wszystko zmienić, i przyjechałam do niej na kilka dni. Pomyśleć. Przy niej było dobrze, spokojnie.
Wtedy jeszcze nie zwracałam na nie uwagi – czy jeszcze są, czy już odleciały. Im jednak jestem starsza, tym bardziej mnie zachwycają i tym bardziej boję się momentu, kiedy odlecą. Jeszcze są. Dziś latały wysoko, ale słyszałam ich gwizd w szarym powietrzu, widziałam, jak cięły pochmurne niebo. Chłonę to wszystko i staram się zapamiętać na resztę roku. To ich ostatnie dni. Odlatują na początku sierpnia. Kiedy skończę trzydzieści cztery lata, będą się już szykować do drogi. W sierpniu wszystko się zmienia. Pogoda, światło, atmosfera. Noce są chłodniejsze. Lato robi się zmęczone i ciąży ku jesieni.
Mój świat zmieni się jednak tym razem wcześniej, już jutro. Jeśli nic nie stanie na przeszkodzie, jutro wieczorem będziemy już we dwoje. Mały rudzielec z posiwiałą główką, nie najmłodszy już, jak ja, i z serduchem trochę pokiereszowanym, jak ja. I jest znów ta mieszanka radości i strachu. Czy dam radę? Czy będzie mu u mnie dobrze?
Fot. 9436196 / pixabay.com
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz