Kolejna notka zainspirowana fragmentem Żony Beduina, jako że jest to jedyna lektura jaką ostatnimi czasy męczę (a i tak zmęczyć nie mogę).
Na szczęście lubiłam czasem posiedzieć sama z moimi myślami. Moja gospodyni mogła wtedy wyjść do innej pieczary, przyrządzić posiłek albo poplotkować o mnie z jakimś gościem i przyznać, że Muhammad wybrał odpowiednią kobietę: dobrze, że nosiłam mudragę i chustę na głowie, a do tego byłam miła i cicha. Umiejętność milczenia była uważana za wielką zaletę i zanim nauczyłam się dobrze mówić po arabsku, bardzo to sobie ceniłam.
Marguerite van Geldermalsen , Żona Beduina, wyd. Imprint, Warszawa 2006.
Ach, jakże ja dobrze tam bym się czuła! Jak ryba w wodzie. Milczenie jest takie przytulne, ciepłe i bezpieczne. Jak dobrze jest czasem się w nim zaszyć, najlepiej z jakąś drugą osobą, i być ze sobą nawet lepiej, bardziej i pełniej niż w bezsensownej paplaninie, którą zapychamy na siłę momenty ciszy. Niezręcznej ciszy. Niezręcznej, bo taką ją czynimy. Nie potrafimy już dzisiaj milczeć, jak natura nie znosi próżni, tak my nie wytrzymujemy presji milczenia, za dużo jest słów wokół nas, takie mamy czasy, taki mamy świat, że musimy mówić, rozmawiać, żeby być. A słowo się wyciera jak stare spodnie. Przez dziury wycieka z niego znaczenie. I zostaje smutna wydmuszka, żałosny szkielecik, który kiedyś coś znaczył.
Jeszcze gorzej, gdy z bezsensownej paplaniny wyrastają upiory. Wyrzucając z siebie słowa po to by tylko wyrzucać, tak łatwo można czasem wyrzucić coś, co być wyrzuconym nie powinno... Znam to z jednej i z drugiej strony, sama daję się zwieść ciszy i nie raz gorączkowo ją zapełniam byle czym, co tylko jest pod ręką, i już po fakcie okazuje się, że niechcący drasnęłam kogoś boleśnie. Dopiero jednak, gdy samemu się padnie ofiarą słów, uświadamia się sobie naprawdę, jak bardzo trzeba uważać.
***
Cicho było też, gdy patrzyłam na ten mały, żółtawy liść zaplątany w pajęczą sieć w rogu okna. Świeciło słońce, było cicho, a on drżał, poruszany lekkim jesiennym wietrzykiem, na tle nieba błękitnego wyblakłym błękitem listopadowym. Przyszło mi do głowy, że gdybym potrafiła malować, stworzyłabym taki obraz, ale zaraz potem - że jednak nie, bo jak oddać to ledwie dostrzegalne poddawanie się podmuchom wiatru, tę jego smutną uległość? Słowami też nie sposób, bo są rzeczy niewyrażalne, więc dołączy ten obrazek do mojego zabałaganionego skarbczyka wspomnień, i umrze tam kiedyś razem ze mną.
Cicho było też, gdy patrzyłam na ten mały, żółtawy liść zaplątany w pajęczą sieć w rogu okna. Świeciło słońce, było cicho, a on drżał, poruszany lekkim jesiennym wietrzykiem, na tle nieba błękitnego wyblakłym błękitem listopadowym. Przyszło mi do głowy, że gdybym potrafiła malować, stworzyłabym taki obraz, ale zaraz potem - że jednak nie, bo jak oddać to ledwie dostrzegalne poddawanie się podmuchom wiatru, tę jego smutną uległość? Słowami też nie sposób, bo są rzeczy niewyrażalne, więc dołączy ten obrazek do mojego zabałaganionego skarbczyka wspomnień, i umrze tam kiedyś razem ze mną.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz