niedziela, 18 grudnia 2011

O innym miasteczku, w którym czas się zatrzymał

Najpiękniejszym i najbardziej przeze mnie ukochanym miastem będzie dla mnie zawsze mój rodzinny Rzeszów, ale przyznać muszę, że w ciągu pięciu lat mieszkania i studiowania w Krakowie z tym miejscem też zdążyłam się zżyć. Mimo swojego ogromu, ruchliwości i zatłoczenia nie jest tak daleki od mojego ideału – miasta tchnącego jeszcze przeszłością, malowniczego, refleksyjnego, trochę zamkniętego w sobie. Jak to było u Umberto Eco – miasta zbudowanego, pomyślanego, zaprojektowanego aby patrzeć na nie o zmierzchu. Dlatego z dużym zainteresowaniem wyłapuję wzmianki o nim, wyławiam niczym kandyzowane wisienki ukryte między warstwami tortu czekoladowego.

Kraków, który w 1918 roku przywitał niepodległość z nadzieją i zaangażowaniem nie mniejszym niż Warszawa, w dwudziestoleciu międzywojennym stopniowo tracił na znaczeniu. Być może sam klimat miasta, „mało podniecający, łagodny, usposabiający do beztroski i marzeń”, jak wyraził się kiedyś Leon Chwistek, nie współgrał z intensywnością i tempem życia, które narzucały nowe czasy.
Uroczysta inauguracja roku akademickiego, kiedy studenci i profesorowie szli malowniczym pochodem przez Planty, wrosła w krakowski pejzaż. „Szły wszystkie wydziały z rektorem na czele, szli profesorowie jak jakiś żywy obraz Matejki, w powadze niezmiernej, w dostojeństwie, z rektorem, z dziekanami, w togach, w beretach, a pochód otwierali pedele, niosąc prastare, jeszcze z jagiellońskich czasów berła. Był to pochód tak piękny, tak porywający oczy, tak wspaniały w złotych ramach Plant, że zawsze tłumy patrzyły, że dzieci podnoszono na rękach w górę, by zapamiętały sobie ten obraz” – pisał Zygmunt Nowakowski w swoich wspomnieniach o międzywojennym Krakowie.
Dla przyjezdnych Kraków pozostał miastem przeszłości, w którym tradycja i historia znaczyły więcej niż zmiany, jakie niosła ze sobą teraźniejszość. Robił wrażenie pełnego poezji, zaczarowanego miejsca, gdzie zatrzymał się czas. Nieraz – mimo upływu zdarzeń i lat – postrzegano miasto tak jak Joseph Conrad, który odwiedził je latem 1914 roku, w przededniu wybuchu pierwszej wojny światowej: „Niejasne podejrzenie niezmienności rzeczy narzucało się moim zmysłom już w czasie szybkiego przejazdu z dworca kolejowego (...). Ogromny w swej pustce Rynek nalany był po brzegi blaskiem księżyca. Girlanda świateł u dołu kaienic zdawała się płonąć na dnie niebieskiego stawu. (...) Pryzmy kocich łbów czerniały złowieszczo jak czuby skał podwodnych na srebrzystym morzu”.
W owym latach, gdy zanikała już instytucja salonów towarzyskich, salonem Krakowa – ulubionym miejscem spotkań – pozostał Rynek. Tam w pogodne dni karmiono zawsze obecne gołębie, prowadzono długie, niespieszne dysputy; w ich tle rozbrzmiewały dźwięki dzwonów któregoś ze stu kościołów Śródmieścia. Krakowianie wiedzieli, że właśnie na Rynku najłatwiej znaleźć znajomych, których gdzie indziej szukaliby bezskutecznie. W okolicznych kawiarniach, jak niegdyś, „dawny intelektualny Kraków rozsiadał się od wczesnych godzin przedpołudniowych na ploteczki polityczne, miejskie i towarzyskie. Przy czarnej kawie, tzw. >>półczarnej<< lub >>kapucynku<<, Kraków gawędził, plotkował, obmawiał (...)” – pisał Antoni Wasilewski.
Maja i Jan Łozińscy, W przedwojennej Polsce. Życie codzienne i niecodzienne, Wydawnictwo Naukowe PWN, Warszawa 2011.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz