Dziś będzie bez cytatu, bo żadna myśl z literatury zaczerpnięta mnie nie zainspirowała, żadna też nie wpisała się w ten nastrój, w który wpadłam, choć zwykle któraś z nich w chwilach wzruszenia nieśmiało wysuwała się na pierwszy plan, pięknie ilustrując to co się ze mną dzieje.
Dziś - po prostu kilka słów o słońcu wrześniowym. Faulkner pisał o światłości sierpniowej, że jest w niej coś niezwykłego, i miał świętą rację, ale ja dostrzegam też niezwykłe właściwości światłości wrześniowej. Ledwie czas przekroczył próg tego miesiąca, a już światło jest inne. Przyćmione, odległe, mgliste, mocno melancholijne, pachnące dymem, który to zapach, co powtarzam za hemingwayowskim Robertem Jordanem, jest zapachem tęsknoty. I tęsknię, bo tak bardzo przypomina mi to zeszłoroczny wrzesień, tak bardzo! Jak gdybym przeniosła się do niego jakimś magicznym sposobem, tylko że przecież wszystko jest już inaczej, prócz tego, że mieszkam w tym samym miejscu i widok z okna jest ten sam, i znów, tak jak wtedy, widzę pląsających na boisku małych uczniów szkółki piłkarskiej i słyszę leniwe rozmowy sąsiadów z ogródka pod blokiem. I pewnie liście winorośli na balkonie już powoli żółkną, stają się wątłe i suche jak kartki papieru, prawie przezroczyste, tak że słońce rozświetla je niczym małe lampiony, pewnie tak jest, tyle że tamten pokój już nie jest mój, i nie mogę przesiadywać na balkonie kiedy mi się podoba, jeszcze tam nie zaglądałam tego września.
Czemu tęsknię? Przecież było mi wtedy smutno, bardzo smutno, bo coś we mnie właśnie umarło, a myślałam że będzie żyło latami. Ale tęsknię właśnie dlatego. Bo jestem masochistką, smakoszem melancholii, uwielbiam się pławić w swoim smutku, i tylko wtedy jestem naprawdę płodna. To tak jak u Hrabala, więc jednak jakiś cytat domaga się uwagi, ale niestety nie mam przy sobie egzemplarza książki z której pochodzi, właśnie dlatego tak bardzo bym chciała mieć już jakieś swoje miejsce, w które zwiozłabym wszystkie książki, połączyła wreszcie swój rozproszony księgozbiór, którego to pragnienia zupełnie nie rozumie mój tata... Hrabal o tym pisał, że potrzebne są te chwile melancholii, bo kryją one bogactwo którego nie można znaleźć w radosnym hopsasa. I uciekam od radosnego hopsasa, tęsknię do słodko-gorzkich chwil kiedy świat mi się rozpadał i nie wiedziałam, co będzie. Ubóstwiam te chwile, popołudnia u schyłku lata na balkonie z książką, pod lampionami liści, kiedy tylko przymglone wrześniowe słońce dawało mi poczucie sensu, i radosne ćwierkanie małych piłkarzy, i leniwe rozmowy emerytów. To moje proustowskie magdalenki, przenoszą mnie w tempie ekspresowym do przeszłości, choć wszystko już jest inaczej.
Teraz schowało się już za budynkiem naprzeciw. Została pusta scena popielatego nieba. Umarło, odeszło, zniknęło, wykruszyło się jak liście winorośli.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz