czwartek, 15 czerwca 2017

Słonecznik w butelce po piwie

Numer sześć. Prądnicka.

Po każdym z miejsc, w których mieszkałam, została mi przynajmniej jedna miła rzecz, jakieś wspomnienie. Taki obrazek – jak zdjęcie, którym dokumentuje się jakiś okres w życiu.

Na miasteczku studenckim, w Babilonie – to były liście wirujące w powietrzu na wysokości tego ósmego piętra, błękitne niebo, niebieskie zmierzchy, światło zmieniające się z zielonego na czerwone na pustym przejściu w środku nocy i wieża Kościoła Mariackiego na horyzoncie. I poczucie miłego zadomowienia w te jesienne i zimowe weekendy, kiedy wracało się zmarzniętym po rundce po mieście i zapalało się światło, choć jeszcze nie było całkiem ciemno.

Dalej na miasteczku, ale w Kapitolu – zmierzch czerwony, kiedy wróciłam po rozmowie ze spotkaną na ulicy przyjaciółką, i ona powiedziała mi, że jej tata umiera. Ludzie w oknach w jamniku naprzeciw, i latarnia na rogu, która zapalała się, kiedy było jeszcze całkiem jasno.

Na Praskiej – te ciche i słoneczne popołudnia, kiedy siedziałam sama, czytałam Prousta, a słońce za oknem zanurzało się w Wiśle jak wielki, soczysty owoc. Na Fieldorfa-Nila – też słoneczne popołudnia, ale na balkonie, pod cieniutkimi jak bibułka jesiennymi liśćmi winorośli, ze spokojnymi rozmowami emerytów w ogródku na dole. Mali chłopcy grający w nogę na stadionie za oknem, i pewna sierpniowa noc, kiedy piłyśmy z siostrą piwo, też na balkonie, gwiazd było tak dużo i czułam się taka mała. Zagubiona. I Światłość w sierpniu, i rozstanie, i łzy.

Na Sabały – światło wpadające przez wszystkie cztery okna, czyjaś oświetlona kuchnia w domu obok i czerwone lampki świąteczne w zamkniętym sklepie po drugiej stronie ulicy. Na Prądnickiej – dorożki, które wracały wieczorem z rynku, i światła samochodów omiatające sufit, kiedy się leżało w łóżku, ale jeszcze nie spało.

Najwięcej wspomnień mam z Chrobrego. Popołudniowe słońce w kuchni, pomarańczowa kuleczka w oddali. Poranki, kiedy słońce świeciło tak nieznośnie, ale nie chciało się jeszcze wstawać z łóżka, i kisiło się pod kołdrą. Wspólne późne śniadania w sobotę, przy wysokim stole, na barowych stołkach. Szare wolne dni pod kocem, długie rozmowy i obserwowanie pociągów za oknem. Dziewczynka odbijająca piłkę na ulicy w pewną słoneczną niedzielę. Ryk autobusowego silnika na zakręcie, światła schodzących do lądowania na Balicach samolotów, ciepły wieczór i rozmowa dwóch chłopaków idących ulicą z czteropakiem Warki. Słonecznik na parapecie, w butelce po piwie.

Bywało pięknie, choć to nigdy nie był dom ani Dom. To były wynajęte mieszkania, w których zawsze brakowało mi miejsca na książki i wygodnego biurka, w oczekiwaniu na coś własnego.

Teraz mam dom. Coś własnego. Mam kwiaty na balkonie, regał na całą ścianę, dwa biurka i stół, przy którym piję kawę z pianką. Ale to nie jest Dom. Nie ma tu życia, tylko niespełnione marzenia po kątach. Coś poszło nie tak.

2 komentarze:

  1. Brakuje mi słów, żeby wyrazić wzruszenie, jakie poczułam, czytając ten tekst. W pracy ukradkiem ocieram spływającą po policzku łzę. Tak przejmująco, tak pięknie. Dziękuję.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Aniu, dziękuję! Wiem, że dużo nieporadności w tym moim pisaniu, ale prosto z serca, więc może dlatego. Choć przykro mi, że przeze mnie płaczesz, zamiast się więcej uśmiechać! Uściski!

      Usuń