Smutny dziś dla mnie dzień, więc pocieszam się znów obrazkami. Zebrało się ich trochę przez ostatnie tygodnie, korzystam więc z okazji, by rozbudować moją kolekcję dni słonecznych.
Warszawa. Siedzę przy stoliku, przede mną dziewczyna i chłopak, stoją i patrzą na tablicę z menu. Na wysokości wzroku mam ich splecione dłonie. Ona ma na ręce zegarek i bardzo ładną bransoletkę z serduszkiem. Jest szczupła, śliczna, a przy boku ma przystojnego chłopaka. Jedną ręką wciąż ściska jego dłoń, drugą zaczyna go gładzić po ramieniu, pewnie nawet nie do końca świadomie. A on pewnie nie do końca świadomie odczuwa przyjemność z tej trochę roztargnionej czułości. Jakby bez słów, na jakimś wyższym poziomie mówiła mu – i przy okazji wszystkim innym – „Jesteś mój”. Odwraca się, na chwilę nasz wzrok się spotyka, ale szybko wbijam swój w stolik; nie chcę, by z niego wyczytała, jak jej zazdroszczę.
Znów Warszawa. Starsza pani na ulicy, sprzedaje kwiaty. Siwe włosy, krzaczaste brwi, puste spojrzenie gdzieś przed siebie, jakby już niczego od życia nie oczekiwała, jakby nie spodziewała się, że ktokolwiek będzie chciał coś od niej kupić. Żałuję, że nie widuję ich na ulicach w moim mieście. Kupowałabym u nich, żeby tylko widzieć, jak się uśmiechają. Tylko czy jeszcze się uśmiechają?
Jeszcze raz Warszawa. Grupka Japończyków stoi na Patelni, trzymają kartki z napisem „Proszę wierzyć w Jezusa Chrystusa!”. Kiedy przechodzimy obok, jedna z nich, pani w średnim wieku, powtarza to samo na głos. Nie wiem, o co chodzi, ale odwzajemniam uśmiechy.
I jeszcze raz Warszawa, i jeszcze raz Japończycy. Turyści. Wchodzą do bazyliki w czasie mszy, rozglądają się. Rozlega się dzwonek na podniesienie. Jedna z nich, niepewnie, patrzy na ludzi i naśladuje ich – klęka. Druga, widząc to, też klęka i ciągnie swoich towarzyszy, klękają wszyscy. Rozczulają mnie.
W domu, po powrocie. Trochę senna, rozpakowuję się. Niedziela wieczorem, weekendowi imprezowicze już odpoczywają, na ulicy cisza. I nagle gdzieś w oddali za oknem słyszę okrzyk: „Ewka!”. Po chwili jeszcze raz, a potem, trochę rozpaczliwie: „Kocham cię!”. Uśmiecham się, ale zaraz robię się smutna. Zastanawiam się, czy Ewka chce być kochana.
Praga. Ogród Franciszkański, późnym popołudniem. Siedzę na ławce, jem smażony ser w bułce, przechodzący chłopak mówi mi: „Dobrou chuť”. Wydaje mi się, że wszyscy się do mnie uśmiechają, że świat jest dziś tak ładny i pełen słońca. Podchodzi starszy pan, zagaduje po polsku. Odpowiadam, oczywiście, też po polsku, jest zaskoczony, bo jaka była szansa, że też będę Polką? Rozmawiamy. Mówię, co tu robię, on mówi, że jest poetą i wspomina bohemistów, których zna. Mówi, że osobiście poznał Hrabala. Ale ma z tego spotkania złe wspomnienia. Jest z córeczką, która bardzo chce iść się pobawić, pozwala jej. Niedługo mała wraca z drugą dziewczynką, Czeszką, żegnają się, łapią się za rączki. Mówi, że się rozumiały. Teraz my się żegnamy, odchodzą, zostaję znów sama na ławce. Mijają mnie przechodnie, rodzice z dziećmi, jakaś mama porywa na ręce bosego brzdąca. Jedzą lody, słodka papka spływa po małych rączkach.
Autobus, wyjeżdżam z Krakowa. Wszystko jest złote, słońce stoi już nisko. Przejeżdżamy nad jakąś rzeczką, po której powoli sunie rodzina łabędzi – mama, tata i trzy małe łabędziątka. Mama z przodu, tata pilnuje tyłów. Znów uśmiech, i znów smutek.
Fot. walteresch / pixabay.com
Fot. walteresch / pixabay.com
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz