Trochę mniej tu ostatnio literatury, za to życie ze swoimi obrazkami rozgościło się na dobre. I niby dobrze, bo tak miała przede wszystkim ta rupieciarnia działać, ale jednak lubię się inspirującym cytatem podeprzeć. Więc dziś będzie cytat, a nawet kilka. Z cudownej Colette, która siedzi sobie na francuskiej Prowansji, wspomina swoje miłości i cieszy się na nowo odkrytą samotnością. Do snu kołysze ją oddech stateczków w porcie.
Drugie nakrycie... Niewiele zajmuje teraz miejsca: zielony talerz, stary kieliszek z grubego szkła, trochę mętnego. Jeśli dam znak, by sprzątnięto to na zawsze, żaden złowieszczy powiew nie zerwie się nagle na horyzoncie, nie zjeży mi włosów i nie sprawi – jak to bywało – że całe moje życie obróci się w inną stronę. Jeśli to nakrycie zniknie z mego stołu i tak nadal będę jadła z apetytem (s. 10).
I ja uczę się tego jedzenia w samotności, ale z apetytem. Tak, bywają chwile, jakbym tonęła w jakiejś ciemnej mazi, ciężko mi oddychać i ciężko się uśmiechać, ale kiedy indziej robi się lekko. Chodzę na spacery, jeżdżę na rowerze, byłam nad morzem, a wracając spędziłam cały dzień w Gdańsku zupełnie sama, i przeżyłam. Polubiłam siebie i swoje towarzystwo. Na trzydzieste urodziny planuję wyjazd do wymarzonej Portugalii. Planuję, że sprawię sobie psa, i kiedy już dostanę samochód, będę z nim jeździć na weekendowe wycieczki. Planuję kursy, projekty, zajęcia, głowa aż mi pęka od tych planów. Nie siedzę i nie katuję się złymi myślami.
Może to tylko dziecinada, rodzaj wstydliwego zajęcia – mam tu na myśli cierpienia kobiety z powodu mężczyzny i mężczyzny z powodu kobiety. To rzecz w najwyższym stopniu przykra. Przyznaję, że trudna do zniesienia. Obawiam się jednak, że ta odmiana cierpienia nie zasługuje na żadne specjalne względy. Podobnie jak starość i choroba, do których zaczynam nabierać coraz większej odrazy: obydwie dopadną mnie niedługo. Z góry już zatykam sobie nos... Chorzy z miłości, zdradzani, zazdrośni muszą chyba tak samo brzydko pachnieć (...). Cóż to za pożałowania godne upodobanie w łzach rozmazanych po twarzy, w wymownych spojrzeniach, w wystawaniu za uniesioną firanką, w tych melodramatach... (s. 19).
Trochę boję się zimy, bo w ciemnościach, szarościach i zimnie również pogodę ducha trudniej pielęgnować. Ale to jeszcze sporo czasu, a po drodze złocista, pachnąca herbatą i ciastem z dyni jesień – moja ulubiona pora roku.
Na razie cieszę się ukochanym sierpniem. Obserwuję, jak zmienia się światło, jak lipcowe ostre słońce przeradza się w to miękkie, ciepłe, jakby wszystko utonęło w słoiku miodu. Napawam się ziemistym zapachem pierwszych owoców opadłych z drzew, gnijących w trawie. Pozwalam osom wpadać z wizytą, pozwalam im siadać na mojej dłoni i spacerować po palcach, jak kiedyś. Późnym wieczorem przymykam drzwi balkonowe, bo noce bywają już chłodne, i patrzę, jak za oknem pająki pracowicie budują swoje sieci. Robią teraz zapasy, muszą jakoś przetrwać zimę. Jerzyki chyba już odleciały.
Czy ktoś mógłby wyobrazić sobie, że traf uczyniłby ze mnie jedną z tych kobiet przypisanych jednemu mężczyźnie tak, iż niezależnie od tego, czy miały dzieci czy nie, zabierają ze sobą do grobu, bezpłodne, zatwardziałą cnotliwość starych panien?... Na samą myśl o takim losie mój pulchny sobowtór, ogorzały od słońca i wody, którego widzę w pochyłym lustrze, zadrżałby ze zgrozy (s. 17).
Lubię tę Colette. Lubię, bo jest taka inna, taka barwna, taka silna, tyle miała odwagi, by żyć jak chciała. Nie martwiła się, że nie jest jak z fabrycznej formy. Ja też, jak się okazało, nie jestem, choć bardzo chciałam być. Od Colette będę się uczyć, jak z tym żyć, i jak się tym cieszyć.
Cytaty: Colette, Narodziny dnia, przeł. Krystyna Dolatowska, wyd. PIW, Warszawa 1975.
Fotografia: gillag / pixabay.com
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz