Nie lubię zimy, bo skrywa przed moimi oczami wszystko, co ładne i zachwycające. Rośliny zamierają, zwierzęta kulą się w głębi swych norek, podobnie zresztą jak ludzie – widzę na ulicy panie domu, staruszków, młode mamy i ich wózki wypełnione rozkosznie omotaną sweterkami, kurteczkami i szaliczkami zawartością, wszystkich pędzących przed siebie z myślą o zaciszu mieszkania, ciepłym kaloryferze, gorącej herbatce, umykających mi, chowających swoje życia gdzieś głęboko pod płaszczami. Może właśnie taki szary i zimowy świat powinien być najlepszą areną dla wyobraźni. Ale ja nie potrafię tworzyć z niczego, potrzebuję życia, kolorów, gorącej, tętniącej fali, robaczków pełznących po balustradzie, pszczół i trzmieli buczących wśród kwiatów, ciem trzepoczących w klatce z moich dłoni, małych chłopców biegających po boisku za oknem w za dużych koszulkach i spodenkach, roześmianych staruszków śpiewających fałszywie na ulicy przy dźwiękach akordeonu. Długich spacerów, z których wracam obładowana naręczami obrazów gotowych do spisania. Słońca! Wiosny!
Zdarzają się co prawda namiastki. Odważnie ignorując swoje niepoprawne zmarzluchostwo wybrałam się na krótki spacer w rodzinnym moim mieście. Nastały nieco cieplejsze dni, więc w gładkiej tafli lodu pokrywającej jeszcze niedawno całą rzekę pojawiły się mokre dziury, bajorka oblegane przez kaczki. Dwa takie osobniki, ona i on, usadowiły się właśnie na samym brzegu, i kiedy zatrzymałam się, zaczęły na mnie łypać z nadzieją na jedzonko. Odpowiedziałam przepraszającym spojrzeniem, bo nie miałam nic, ale nie zrażone tym zaczęły się gramolić ku mnie po zboczu, przez głęboką zaspę, grzęznąc w śniegu. Zatrzymały się w połowie drogi. Znów - spojrzenie, i moja milcząca odpowiedź, i wreszcie zrozumiały. Podreptały smętnie w miejscu i odleciały, szukać szczęścia gdzie indziej. Cudowne, biedne stworzonka, braciszkowie zimowej niedoli.
Nie wiem, czy to też przez zimę, ale ostatnio bardziej niż kiedykolwiek nie lubię być sama. Dotychczas chwile samotności mnie cieszyły – nikt nie wdziera się brutalnie w moje rytuały, nie psuje ustalonego porządku, nie mąci rozkosznej ciszy. A teraz ta cisza stała się agresywna. Odmierzam czas spotkaniami z Moim. Chwytam majaczące na horyzoncie okazje do spotkania się z nim, łączę się z nimi niewidzialnym sznureczkiem i wlokę się przez kolejne dni, boleśnie, jak po kamienistej drodze, każda samotna sekunda mnie uwiera. Źle mi, ale nie mówię, bo ileż można, kto by chciał tyle tego słuchać? I gnije to we mnie „jak spleśniałe kartofle w worku”, jak u małego jąkającego się bohatera Mitchellowskich Konstelacji.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz