poniedziałek, 20 lutego 2023

Jesteś super

Wszystko jakoś łączy się ze sobą. Wszystko jest na swoim miejscu. 

Dziś rano na porannym spacerze minęła mnie ubrana barwnie dziewczyna z tablicą „Jesteś super”. Spuściłam wzrok, schowałam się w sobie, myślałam, że to jakiś happening, którego częścią nie chciałam być. Ale przechodząc obok mnie, po prostu powtórzyła do mnie na głos to, co miała na tablicy: „Jesteś super”.

„Jesteś super, jesteś super, jesteś super”, powtarzał kilkanaście godzin później na ekranie kina Brendan Fraser w roli monstrualnie otyłego Charliego w filmie Wieloryb Darrena Aronofsky'ego. Mówił do swojej filmowej córki, tak wściekłej na świat, że chciała sprawiać tylko, by i inni cierpieli – ale wiecznie zła pragnąc, wiecznie czyniła dobro. 

Bo może zła rzeczywiście nie ma. Może jest tylko dobro, które gdzieś się pogubiło, do którego klucz zaginął lub wpadł pod lodówkę. Może możemy sobie pozwolić, by uwierzyć w tę szaloną, szaloną myśl – że z natury jesteśmy dobrzy.

Cały Wieloryb jest o docieraniu do tego sedna. O zrzucaniu z siebie ludzkich oczekiwań, przyziemnych problemów, brudu, ciała, tego wszystkiego, za czym chowamy się prawdziwi my, z całym naszym bólem. Dlatego po dwóch godzinach w ciemnym, zatęchłym wnętrzu mieszkania Charliego w ostatniej scenie pojawia się oślepiająco biały ekran. Wiem, że to po to, żebym zobaczyła samą siebie nagle w jasnej sali, zapłakaną, zawstydzoną tych emocji – ale te emocje to ja. „Ten esej to ty” – powtarza córce Charlie, i jej tamy też w końcu puszczają.

„Rodzimy się pośród kału i moczu”, jak pisał św. Augustyn, a jednak jesteśmy wspaniali i jesteśmy tu – pisał pan Hrabal w swoim najwspanialej dzikim, najbardziej nieposkromionym i prawdziwym tekście, w tekście-tajfunie, w tekście-wulkanie, Wademekum bawidulskiego praktykanta

Jesteśmy super. Wszystko jest na swoim miejscu.

Fot. Monolith / materiały promocyjne

piątek, 10 lutego 2023

I love you more than I can say

Wczoraj w Krakowie przeżyłam znów jeden z tych pięknych momentów, gdy nagle wszystko staje się tak bardzo literackie.

Mroźny poranek. Jestem w Lajkoniku, właśnie zjadłam śniadanie. Dopijam kawę, mam sprawy do załatwienia, ale nie chce mi się jeszcze stamtąd ruszać. Więc siedzę przed tą przeszkloną ścianą i patrzę na zalaną słońcem ulicę. Na ludzi, na zwierzęta.

I nagle pojawia się starsza pani, trzymająca w ręce wysłużoną torbę na zakupy – a na torbie napis „I love you more than I can say”. Uśmiecham się. 

Zaraz po niej pan z trzema pieskami: dwa żwawo kroczą przed nim, ale trzeci ledwo nadąża, smycz go ciągnie, dzielnie więc człapie przed siebie. Tego trzeciego kocham najbardziej. Kocham go tak bardzo, jak moje pokiereszowane serce kochać może, kocham more than I can say. 

Jakiś pan niesie na ramieniu wielkie płótno, pewnie idzie z nim na pobliskie ASP. I jeszcze para staruszków, kruchych jak porcelana, ostrożnie stawiają kroki, pan podpiera panią. A potem sprężysta młoda para trzymająca się za ręce. Starsza, elegancka pani, a kilka kroków za nią piękna młoda dziewczyna w zieleniach, jak podróż w czasie. Ludzie na Basztowej są tacy barwni, tacy wspaniali. 

Tak lubię to miasto. Ale czy lubiłabym je tak samo, gdybym znów w nim zamieszkała, utknęła na jednym z osiedli gdzieś daleko, w cudzym mieszkaniu, wśród cudzych sprzętów? Gdyby każdy przyjazd przestał być przygodą? Tymczasem za trzy tygodnie jadę znów, będę spała na łodzi, w hostelu na Wiśle. Siedzę, patrzę, nie chce mi się iść.

Tylko że ja wiedziałem jednocześnie, że stryjaszek Pepi żyje z dnia na dzień, i to w moich oczach było piękne, wiedziałem że stryjaszek Pepi przez cały dzień haruje przemoczony w warzelni, ale wciąż jest zachwycony tym, że żyje na świecie, że ma w sobie jakąś wielką radość, która przypomina szaleństwo (...). Tymczasem (...) ojciec bał się teraźniejszości, nieustannie drżał na myśl o tym, co było, ciągle miał tylko nadzieję, że wszystko w przyszłości zmieni się na lepsze, ta przyszłość to było jego marzenie, tam dopiero wszystko okaże się piękne.

Bohumil Hrabal, Taka piękna żałoba, przeł. Andrzej Czcibor-Piotrowski, Izabelin 1997.