W jesieni lubię to uczucie, gdy po spacerze wśród zimna i deszczu wpadam w ciepłe ramiona swojego mieszkania.
Lubię szarości za oknem, na tle których połyskują lampki w oknie.
Lubię to, że pustoszeją parki. Można iść, przed sobą mając tylko pustą alejkę, a nad głową siwe niebo.
Od tego, który powoli (chyba zbyt powoli) znika z mojego życia, zaraziłam się miłością do wszystkiego, co ciemne, zimne, wietrzne. Zbyt gorące, zbyt ciężkie, zbyt jasne zrobiło się słońce.
Lato było równie okrutne jak wiosna, być może bardziej. Nowy pies w domu, Pan Rambousek. Nowa skrzywdzona istota, tym razem nie panująca nad emocjami, a obok ja – pomagająca jej te emocje unosić, choć sama z trudem dźwigam własne. Odwołane wyjazdy, przymusowe pustelnicze wakacje, i ta ręka, która miała głaskać mnie – a która w tym najtrudniejszym czasie postanowiła zacząć znikać. W bolesny sposób, po trochu, co rusz wracając i na nowo rozgrzebując gojącą się ranę.
Płakałam, płakałam, na moment się uśmiechałam, a później płakałam znów. Ze zmęczenia zaczęły mi się plątać wyrazy. Ze złości nie mogłam usnąć.
Na jesień czekałam jak na zbawienie.
I jest. Zimna i szara. Kroczymy więc przez nią z ulgą, Rambousek i ja.
Fot. cafepampas / pixabay.com